Nadal nie napisałam, czy udało nam się zgubić na wyspie Rodos. Otóż udało nam się zgubić turystów jednego dnia aż 3 razy :)
Pierwszy raz - gdy o 9 rano szliśmy ulicami miasteczka Aechangelos. To największe miasto na wyspie utrzymujące się nadal głównie z rolnictwa. Leży przy drodze między Lindos a Rodos. Po co tam pojechaliśmy? Po to by zobaczyć nie skażone turystką miasto. W tawernach siedzą sobie starsi i młodsi mieszkańcy, na ulicach trudno przejść wśród wszędobylskich skuterów, sprzedawcy z wnętrza sklepów pokrzykiwali na znajomych na ulicach, młodzież wyglądała jakby dopiero wracała z nocnej imprezy. Stanowliśmy chyba rozrywkę dla tubylców. Na pewno dziwili się, co robią turyści w tym miejscu :)
W panoramie Archangelos rzucją się w oczy dwie budowle - koronkowa dzwonnica kościoła oraz położony na wzgórzu zamek joanitów. W zasadzie jego pozostałość, poza murami nie ma tam nic do oglądania. Za to na murach bieleje ogromny napis OXI (Nie ) wymalowany za czasów dyktatury wojskowej.
I oczywiście podziwiałam piękną mozaikę z białych i czarnych otoczaków, z których słyną wyspy greckie.
I to było nasze trzecie odludne miejsce na Rodos w tym dniu.
I oczywiście podziwiałam piękną mozaikę z białych i czarnych otoczaków, z których słyną wyspy greckie.
Kolejnym miejscem, które nie jest turystyczną mekką i poza nami spotkalismy tam jeszcze może z sześć osób, to Epta Piges - Siedem Źródeł. Co w tym miejscu jest fajnego? Spceruje się przez las do strumyka, a potem , jeśli macie odwagę to dwustu metrowym tunelem, brodząc po kostki w zimnej wodzie, przechodzi się na drugą stronę wzgórza. Po drugiej stronie jest staw z zaporą i kaskadą. Strumień nie wysycha, mimo upalnego lata. Wraca się okrężną drogą, bo tunel jest jednokierunkowy - za wąski by mogły się w nim minąć dwie osoby. Będąc w połowie przejścia, gdy ogarnęły mnie już totalne ciemności, a wyjście wydawało się maleńką plamą przez głowę przeleciała mi myśl "Na Rodos bywają trzęsienia ziemi !" Nie muszę pisać, że tempo moje wzrosło, a przyjemność z pobytu w chłodnym wnętrzu spadła :)
Jedną z atrakcji wyspy jest Prassonisi. To wietrzny cypel na południu wyspy, spotykają się tu
wody Morza Egejskiego i Śródziemnego. To raj dla miłośników
sportów z żaglem. Można napatrzeć się na skaczących na falach ,
na prujących fale na deskach, można samemu z tego skorzystać.
Ja wybrałam coś innego. Gdy
jechaliśmy w kierunku Prassonisi zauważyłam, że skończyła
się cywilizacja. I to nie ta z infrastrukturą turystyczną.
Skończyły się yakże małe greckie domki, nawet altanki czy inne
budyneczki. Pusto, a dołem ciągnie się piaszczysta , absolutnie
pusta plaża. No i po co gdzieś gnać, jak to aż prosi się o
skorzystanie. Zatrzymujemy samochód na szerokim poboczu i schodzimy
w dół, na plażę. Słońce jest nisko, wyspa nabiera ciekawych,
nasyconych barw. Widać lekko skręcającą linię wybrzeża, przez
to gdzieś w oddali widzimy miasta i miasteczka i wijąca się
serpentynę drogi. Jesteśmy sami na tej obleganej przez turystów
wyspie. Patrzymy w kierunku południowych i tam nie ma nic, poza
ciągnącą się kilometrami pustką. Wejście do morza jest płytkie
i piaszczyste. Zanurzamy się w zadziwiająco chłodnej wodzie,
dajemy się oblewać małym falom. Odpoczywamy po tym dniu pełnym
wrażeń, spędzonym na ulicach miasta Rodos, w porcie Mandraki, w
termach Kalithea. I to było nasze trzecie odludne miejsce na Rodos w tym dniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz