Wstaje kolejny piękny dzień, widok z naszego tarasu zapiera dech w piersiach. Zdecydowanie pani z recepcji nie zmyślała mówiąc, że widać tu Maroko . Powiedziała, że daje nam pokój z najładniejszym widokiem. Hiszpanie są bardzo pozytywnie nastawieni do turystów. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Miraflores na Costa del Sol , w jednym z wielu hoteli wynajmujących apartamenty. Widać wybrzeże Afryki i to całkiem dobrze, a jeszcze lepiej widać skałę Gibraltaru. Jest tak blisko, że wydaje się niemożliwe, że dzieli nas 50 km. Odwiedziny makaków mamy w planach na późnej. Dziś zaś zamierzamy pojechać do Rondy. Miasta położonego na ostańcowych skałach. Jednego z najbardziej ‘niebezpiecznie pieknie’ położonych miast w Europie.
Wiemy czego się spodziewać na miejscu, ale nie wiemy, że dojazd tam to 50 km mozolnego pięcia się w górę. Nie jest to niebezpieczne ani ostre, ale takie żmudne, i męczące dla naszej Pandy. Zapamietać na następny raz – nie przyoszczędzić na samochodzie! Długo mamy widok na morze, na którym wyraźnie odcina się skała gibraltarska. Jarek nie może skupić się na prowadzeniu, więc zatrzymujemy się na chwilę. A potem już prosto do celu! Zostawiamy samochód w nowszej części miasta, wśród tubylców. Nic ładnego nie widać i wydaje się, ze nic ciekawego tu jednak nie będzie.
W kiosku na ulicy
będącej ewidentnie deptakiem kupujemy plan miasta i w drogę! 500
metrów w dół deptaka i otwiera się przed nami plac z … areną
do korridy.Nie wiedzielismy, że Ronda to miasto skąd tradycja walk byków się wywodzi. I tak zupełnie tego nie planując trafiamy na arenę.
Wrażenie niesamowite! Przechodzimy przez miejsca przeznaczone dla byków i
trafiamy na mały plac , gdzie właśnie przygotowywane są konie dla
torreadorów. Idziemy na widownie i wyobrażamy sobie jak kibicujemy.
Dziwne uczucie fascynacji i ... odrzucenia. Zwiedzamy także muzeum poświęcone korridzie, ze strojami torreadorów, płachtami , plakatami rekalmującymi to wtdarzenie w różnych latach.
Wracamy na plac
przed areną po 1,5 godzinie, kupiwszy pamiątkę w postaci magnesu
na lodówkę z bykiem na arenie. Idziemy przez mały park i naszym
oczom ukazuje się klif, pod nogami tylko pusta przestrzeń, a po
prawej całe stare miasto. I zaczyna się nasza wędrówka za
wrażeniami
Ruszamy w lewo
skrajem stromo opadających ścian. Mijamy taras hotelowy i za
załomem ściany budynku naszym oczom ukazuje się widok wysokiego
mostu nad rzeką. Patrzymy w tę 300 metrową przepaść ,
gdzieniegdzie poprzecinaną murkami lub ścieżkami i wypatrujemy
możliwości zejścia w dół. Wchodzimy na most . Po przeciwnej
stronie widać białe mury miasteczka zawisłe nad przepaścistymi
ścianami. Piękny widok, a w dole szmaragdowa woda.
Zrobiło się już
dość gorąco i tłoczno, za sprawą skupienia się kilku wycieczek.
Postanawiamy wrócić przez most na placyk i poszukać kawiarni , by
wypić wspaniałe espresso i zjeść ciastko. Po chwili siedzimy w
chłodnym wnętrzu . Ceny w Rondzie są zdecydowanie wyższe niż w
Granadzie. Delektujemy się pyszną kawą.
Wychodzimy na
południowe słońce. Kupujemy butelkowana wodę i idziemy na most, a
później dalej w dół, na drugi, niższy most. Podczas tego spaceru
widać wąskie uliczki starego miasta, stare kamienne mury i
brukowane ulice. Schodzimy coraz niżej . Tutaj nie schodzą
wycieczki, bo na najsłabszych uczestników nie byłoby
wystarczającej ilości czasu. Gdy postanawiamy zawrócić zauważam,
że z góry , pod skałami i murami, po niewidocznych do tej pory
schodach , ktoś schodzi. Wspinamy się w słońcu i po chwili
dochodzimy do kamiennej bramy, a za nią zaczynają się stare mury
miasta. Wędrujemy nimi dość długo. Jesteśmy tu sami i świetnie
się bawimy wchodząc na każdą wychodnię czy była wieżyczkę. W
końcu dochodzimy do amfiteatru i wąziutką dróżką wracamy do
miasta, na plac przed kościołem. Jak wszędzie w Andaluzji w takim
miejscu jest park , a przynajmniej obsadzony roślinami placyk z
ławkami i fontannami. Zastanawiamy się co dalej, jest gorąco ,ale
pokusa zejścia do podnóża mostu, duża.
Ruszamy na północ
, kierując się trochę mapą trochę intuicją. Dochodzimy do placu
, na którym rozbrzmiewa muzyka gitar i stamtąd schodzimy w dół.
Do pewnego mementu, do punktu widokowego, z którego zdjęcia mostu
są najlepsze , idzie z nami grupka turystów. Później, mało wyraźną ścieżką wijącą się przez kolczaste krzaki w stronę podstawy mostu, idziemy już tylko we dwoje. Dochodzimy do mostu,
pod nim jest mała śluza. Wyglądam znad niej w kierunku południowym,
skąd płynie woda ,a tam... kąpią się jacyś ludzie. Czyli jest
więcej zejść do tego wąwozu.
Po chwili wracamy
w górę, na placyk z gitarami, a później na plac przed areną. Tam
w jednej z uliczek znajdujemy restaurację z przemiłą obsługą i
jemy obiad.
Opuszczamy Ronde i
park narodowy jadąc spokojnie wijącą się ku morzu malowniczą
drogą 375 w kierunku Fuerginoli.
Po drodze widzimy w górach więcej białych miasteczek. Szukam w przewodniku informacji o innych, położonych w poblizu miejsc, które chcemy zobaczyć. Zachęcająco jest opisana wioska Mijas. Odwiedzimy je w drodze powrotnej na lotnisko w Maladze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz