Obraz przedstawiał widok na most i ujście rzeki Douro w
Porto. Na wysokich brzegach widać tarasowo położone winnice, a w dalekim planie
– Atlantyk.
A może powód był zupełnie inny? Tylko most się zgadzał,
tylko że zobaczyłam go na etykiecie butelki pysznego porto blanco? Zostańmy
jednak przy Douro, moście i Atlantyku. Ruszamy.
Lecimy majową nocą na drugi koniec Europy. Lądujemy z
godzinnym opóźnieniem . Metro, które może dowieść nas do każdego zakątka
miasta, już nie kursuje. Autobusy i owszem, ale rzadko. Nie mamy rozpracowanej
tej komunikacji , więc pozostaje taxi. Wyjeżdżając poza granice Polski mamy
pewność, że taksówkarz nie policzy nam za kurs z lotniska do centrum jak za lot do
Warszawy i z powrotem z naszym krajowym przewoźnikiem. Pędzimy pustymi ulicami i ciemnymi obwodnicami prosto do
hotelu. Dobranoc.
Ranek budzi się rześki, jakieś 16 stopni, i przekropny. Niespiesznie
idziemy do centrum miasta, zahaczając o kafeterie. Wybieramy taką, która
wygląda trochę jak nasz bar mleczny, ale siedzi w niej mnóstwo miejscowych.
Jedni oglądają wiadomości, akurat papież jest w Fatimie. Inni czytają gazety. A
inni po prostu wpadli na śniadanie przed pójściem do pracy. Obsługa uwija się jak w ukropie.
Nasze zamówienie, składane na migi, a potem wykrzykiwane po portugalsku przez kasjera, zapisane
zostaje na kartce, kartkę dostajemy do ręki z pierwszym zamówieniem. Później kelnerka dopisze kolejne
pozycje i wychodząc zapłacimy za wszystko razem. Czujemy się już swojsko. A dodatkowo ceny są
bardzo przyjazne.
Obsługa czyta w naszych myślach jak w otwartej księdze i
raczy nas coraz słodszymi słodkościami. A gdy płacimy rachunek właściciel
wręcza nam kartonik obwiązany czerwoną wstążką. „ Łasuch pozna łasucha” śmiejemy
się później rozpakowując zawiniątko, w którym było 6 małych ciasteczek, każde z
innego rodzaju. Skradli nasze serca (i portfele) na cały okres pobytu.
Te dwie niewielkie lampki wina wprowadzają nas w doskonały nastrój i zaostrzają apetyt. Może wprowadzenie wynika z tego, że jesteśmy właściwie głodni. Dajemy się skusić portowym knajpkom, w których pod żadnym pozorem nie powinniśmy jeść, jak ostrzegają niektórzy, i idziemy na bacalau – słynnego solonego dorsza. Delicje! Na podniebieniu i dla oka, bo siedzimy sobie pod parasolem na nabrzeżu z widokiem na most Ponte Luis I. I właśnie z tamtej strony widzimy nadciągające coś dziwnego. Najpierw jakby niebo lekko posiniało, a później zaczynają piętrzyć się kłębiaste chmury i w końcu - błysk i grzmot. Nadciąga burza. Epickie! Jest gorąco i słonecznie, a ja patrzę na burzę nad potężną konstrukcją mostu. Nie przejmujemy się nawet, gdy zaczyna padać, bo siedzimy pod parasolem. Delektujemy się delikatnym winho verde do momentu, gdy silny podmuch wiatru szarpie parasolem i wylewa nagromadzoną wodę na plecy Francuzów siedzących obok. Postanawiamy oszczędzić sobie tej atrakcji i przenieść się do środka, do maleńkiego wnętrza, na maleńkie krzesła przy niewielkich stolikach. Ile stolików można zmieścić na dwudziestu metrach kwadratowych! Dorsz smakuje wybornie, a że nigdzie nam się nie spieszy, zamawiamy jeszcze deser i kawę.
Zanim dojdziemy w pobliże centrum na plac przed Torre dos
Clerigos pogoda zmieni się kilkukrotnie – będzie padać, będzie świecić piękne
słońce i będzie okrutnie wiać. Mijamy dworzec Sao Bento i zmierzamy prosto na
most Ponte Luis I. Jesteśmy na samej
górze mostu, który składa się dolnej i górnej jezdni . Widok na wijąca się w
dole rzekę, mosty na wschodzie Ponte Infante i na zachodzie - Arrabida oraz
panorama miasta, amfiteatralnie schodzącego w kierunku rzeki – olśniewające.
Właśnie dopełnia się obraz w mojej
głowie. Staje się trójwymiarowy, pachnie wilgotnym wiatrem znad oceanu. Wypełnia
się dźwiękiem -przepływających rzeką barek, jadących po moście pociągów metra i
samochodów na niższej kondygnacji mostu.
Wiatr jest tu bardzo silny, zrywa z głów czapki. Po drugiej stronie Douro ciągną się wzdłuż rzeki składy win. – Ferreira, Sademan, Taylor, Offley. Postanawiamy zejść po tej stronie rzeki.
W tym miejscu można skorzystać z kabinowej kolejki linowej, która zwiezie nas na dół. Ale my idziemy pieszo, serpentynami wijącą się drogą, zaglądając ludziom do miniaturowych ogródków i na tarasy. Pogoda znów się zmienia – wiatr się uspokaja , słońce świeci na błękitnym niebie i robi się gorąco. Na płocie, w ogródku nad naszymi głowami, pieje zawzięcie miniaturowy, bajecznie kolorowy, kogucik. Porto.
Wiatr jest tu bardzo silny, zrywa z głów czapki. Po drugiej stronie Douro ciągną się wzdłuż rzeki składy win. – Ferreira, Sademan, Taylor, Offley. Postanawiamy zejść po tej stronie rzeki.
W tym miejscu można skorzystać z kabinowej kolejki linowej, która zwiezie nas na dół. Ale my idziemy pieszo, serpentynami wijącą się drogą, zaglądając ludziom do miniaturowych ogródków i na tarasy. Pogoda znów się zmienia – wiatr się uspokaja , słońce świeci na błękitnym niebie i robi się gorąco. Na płocie, w ogródku nad naszymi głowami, pieje zawzięcie miniaturowy, bajecznie kolorowy, kogucik. Porto.
Gdy spacerujemy bulwarami, podziwiając barki kołyszące się
na wodzie, zaczepia nas reprezentant małej, rodzinnej winiarni z pytaniem , czy
nie szukamy okazji do zwiedzenia składu wina i degustacji porto. W składzie Taylor
i Sandman tego dnia nie było już zwiedzania, więc postanawiamy skorzystać. W
grupie składającej się z czterech Amerykanów i dwóch Holendrów wchodzimy między
dębowe beczki, pachnące żywicą i winem. Dowiadujemy się z filmu jak wygląda
praca w winnicy, jakie rodzaje winogron wykorzystują
do produkcji i jak ta produkcja przebiega. Następnie widzimy i czujemy jaki
wpływ na porto ma sposób i czas przechowywania. Dowiemy się, które lata dla
porto były korzystne i jakie porto warto kupić. I w końcu dochodzimy do sali degustacji.
Siadamy na wygodnych stołkach wokół smakowitych beczek, które będą naszym
stolikiem.
Degustujemy najpierw białe, później czerwone porto. Dwa małe kieliszki, a już rozmowa się klei. Amerykanie pytają skąd jesteśmy, chociaż nie jestem pewna, czy oni wiedzą gdzie są. Gdzieś w Europie. Ale na pewno znają się na winach, bo pochodzą z Kalifornii i okazuje się, że ukończyli tę samą uczelnię, co nasz przewodnik po bodedze. Mieli do pogadania .
Degustujemy najpierw białe, później czerwone porto. Dwa małe kieliszki, a już rozmowa się klei. Amerykanie pytają skąd jesteśmy, chociaż nie jestem pewna, czy oni wiedzą gdzie są. Gdzieś w Europie. Ale na pewno znają się na winach, bo pochodzą z Kalifornii i okazuje się, że ukończyli tę samą uczelnię, co nasz przewodnik po bodedze. Mieli do pogadania .
Te dwie niewielkie lampki wina wprowadzają nas w doskonały nastrój i zaostrzają apetyt. Może wprowadzenie wynika z tego, że jesteśmy właściwie głodni. Dajemy się skusić portowym knajpkom, w których pod żadnym pozorem nie powinniśmy jeść, jak ostrzegają niektórzy, i idziemy na bacalau – słynnego solonego dorsza. Delicje! Na podniebieniu i dla oka, bo siedzimy sobie pod parasolem na nabrzeżu z widokiem na most Ponte Luis I. I właśnie z tamtej strony widzimy nadciągające coś dziwnego. Najpierw jakby niebo lekko posiniało, a później zaczynają piętrzyć się kłębiaste chmury i w końcu - błysk i grzmot. Nadciąga burza. Epickie! Jest gorąco i słonecznie, a ja patrzę na burzę nad potężną konstrukcją mostu. Nie przejmujemy się nawet, gdy zaczyna padać, bo siedzimy pod parasolem. Delektujemy się delikatnym winho verde do momentu, gdy silny podmuch wiatru szarpie parasolem i wylewa nagromadzoną wodę na plecy Francuzów siedzących obok. Postanawiamy oszczędzić sobie tej atrakcji i przenieść się do środka, do maleńkiego wnętrza, na maleńkie krzesła przy niewielkich stolikach. Ile stolików można zmieścić na dwudziestu metrach kwadratowych! Dorsz smakuje wybornie, a że nigdzie nam się nie spieszy, zamawiamy jeszcze deser i kawę.
Gdy w końcu opuścimy to miejsce niebo jest błękitne,
popołudniowe słońce wydobywa każdy szczegół w panoramie Porto, a na bulwarach
spacerują zadowoleni turyści. Wiatr znów mocno wieje, marszcząc spokojne wody
Duoro i rozwiewając włosy, gdy przekraczamy most, tym razem wąskim chodniczkiem
wzdłuż jezdni na najniższym jego poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz