sobota, 7 października 2017

Szlak Beskidu Sądeckiego - Wierchomla-Runek- Hala Łabowska

Wierchomla Mała-Bacówka nad Wierchomlą – Runek-Hala Łabowska – Wierchomla Wielka
Szlak czarny-niebieski-czerwony-żółty- gminny
Widok sprzed Bacówki w ładny dzień
Lubię wyjazdy w góry latem. Wszyscy tłoczą się wówczas na nadbałtyckich plażach, wdychając zapach smażonej pangi udającej dorsza, wsłuchując się w opowieści z sąsiedniego parawanu, gdy tymczasem w Beskidach cisza i spokój. Dodatkowo w górskich hotelach, o  przyzwoitym standardzie, ceny również są zachęcające.
Lipiec w Polsce to okres najbardziej deszczowy i ten lipiec udowodnił nam to dogłębnie. Po dwóch dniach jednostajnej ulewy, zwiedzania basenu hotelowego, saun, jacuzzi i SPA, mam siedzenie na d… serdecznie dość – ruszam w góry! Chociaż te najbliżej położone w okolicy Wierchomli.
Deszcz nie pada, ale chmury wiszą dość nisko. Szans na przejaśnienia nie widać. Samotnie ruszam w góry. Na nogach solidne buciory, w rękach kije, na grzbiecie kurtka przeciw deszczowa. Przechodzę między zabudowaniami wsi, między którymi płynie dzisiaj wartko wzburzony górski strumień. Zza drewnianego płotu góralskiego płotu, nie wychylając łba z budy, szczeka leniwie pies. Pogoda pod psem, nos z budy szkoda wychylać. Rzeczywiście, temperatura jak na lipiec nietypowa – przy każdym oddechu para wydobywa się z ust. We wsi, w lewo, odchodzi szlak czerwony, ale ja idę wyżej. Mijam stację kolejki, akurat jest w konserwacji. Ale ogólnie – jeśli ktoś nie ma sił lub ochoty piąć się czarnym szlakiem, to można sobie wygodnie, na szerokich kanapach, podjechać prawie pod Bacówkę nad Wierchomlą. Ja nie mam takiego planu i napotykam pierwszy problem.
Jak wspomniałam deszcz padał sobie równo przez ostatnie dwa dni, potoki wezbrały, drogi rozmiękły. A w pierwszym etapie szlak przechodzi przez strumień. Nie ma tu kładki, a jeśli jest jakaś wygodna tymczasowo kładziona decha to obecnie jest bezużyteczna i odłożona na bok, na suchszy czas. Stoję trochę bezradna patrząc to na buty to na brudną wodę wartko płynącą w dół  i myślę, czy na tym nie zakończyć mojej dzisiejszej wyprawy. Oglądam się za siebie – pusto, żywego ducha do pomocy. Podchodzę wzdłuż strumienia trochę wyżej, może da się coś wykombinować w innym miejscu. Nic, strumień zdaje się być węższy ale głębszy, żaden pomocny kamień nie wystaje  z wody. No to może trochę niżej ? I tu, za zakrętem rzeczki pojawia się betonowy przepust. Przejście suchą nogą jest możliwe, prowadzi wprawdzie do czyjegoś gospodarstwa, al. przy płocie, nad strumieniem da się wrócić szybko na szlak. Szybciutko, myk myk, unikając gospodarzy i psa przy budzie wracam na czarny szlak. Tylko z tą suchą stopą nie do końca mi wyszło, bo trwa mokra, a grunt rozmiękły po długotrwałych deszczach.

Nie ważne, pnę się czarnym szlakiem, biegnącym na razie drogą, w górę. Po chwili szlak wchodzi do lasu, a na pierwszym drzewie zachęcająca tabliczka „ Wyrąb lasu. Wchodzisz na własną odpowiedzialność’. Ha, pięknie. Przeszkoda nr dwa. Stoję i nasłuchuję. Poza niemrawym szczekaniem psa we wsi żadnych odgłosów, świadczących o wycince, nie ma. Ruszam dziarsko w górę. W końcu to tylko ok 40 minut, więc szybko wyjdę z lasu na łąki podszczytowe. Droga jest gliniasta i bardzo zniszczona przez drzewa ściągane tędy w dół. Kije są niezbędne, bo stromo i ślisko, więc dzięki nim unikam podpierania się rękami i chwytania gałęzi drzew. Jestem może w połowie drogi, gdy ruszają piły. Wierzcie mi, to przerażające, gdy znajdujesz się w gęstym lesie, masz pod nogami ślady zrywki, słyszysz całkiem blisko piły, a nie możesz dojrzeć, gdzie trwa wycinka.
Co pozostaje ? Przyspieszyć. Więc maksymalnie wytężam siły, nie oglądam się za siebie tylko wyrywam w górę. Jak mówiłam szlak jest krótki i po pół godzinie wychodzę z lasu na łąki. Mokre masakrycznie ! Woda wsiąka w moje buty nie z dołu a z góry. Każda roślina na tej niewykoszonej łące spływa kroplami wody. Kilkaset metrów dalej widzę drogę, po której właśnie jedzie jakaś terenówka. Tam nie powinno być tej mokrej trawy! I rzeczywiście – droga do schroniska jest szeroka i wygodna. Budynek jest doskonale widoczny z daleka. Przed nim stoi samochód, który przed chwilą widziałam na drodze, dwie osoby i .. sarny. Czy ja dobrze widzę ? Sany karmione są z ręki. Podchodzę bliżej , jednak źle widzę. Czworonożne płowe zwierzaki to nie sarny tylko kozy !

Wchodzę do bacówki i kupuję coś do picia. Cicho, ciemno, zimno. Wychodzę na werandę, skąd w słoneczne dni jest przepiękna panorama na Pasmo Jaworzyny , a za nim Pieniny i Tatry. Ale nie dziś. Dziś widać tylko niski pułap chmur, przez który miejscami lekko przebija słońce. Pusto.
Wychodzę przed schronisko, na drogowskazie sprawdzam swój szlak – kierunek Runek. 

Ruszam szeroką kamienistą drogą, która wkrótce wyjdzie z lasu na przeklęte mokre łąki. Nie ma już podejścia, więc trasa zamienia się w dynamiczny spacer. W końcu spotykam na szlaku dwóch ludzi – starszego pana z synem. Idą wolno opowiadając sobie o innej wędrówce po górach, kiedyś tam. Ja jednak jestem teraz tu, mam mokre buty, jest dość zimno - marznie mi nos, las pachnie żywicą, a łąka torfem. Zostawiam panów za sobą i nagle dosłownie dwieście metrów ode mnie po prawej rusza piła i zanim wykonam kilka kroków pada ogromny świerk. Nikt mnie nie ostrzegał, że wycinka tu też trwa. Teraz jednak zalega cisza, więc po chwili zawahania ruszam na szlak. Szlak na Runek jest dość wygodny i łagodny. Biegnie przez rzadki las i na szczycie, a raczej pod tabliczką jestem dość niespodziewanie. Na Runku szlaki się rozwidlają. Ja wybieram czerwony Główny Szlak Beskidzki i ruszam na Halę Łabowską, która kojarzy mi się z ciepłem, zapachem drewna i przepyszną szarlotką. Ciepła i gorącej herbaty bardzo mi będzie potrzeba.

Na początku szlaku spotykam trzyosobową rodzinę bynajmniej nie zainteresowaną chodzeniem po górach. Z ogromnymi białymi wiadrami zbierają tutaj jagody. Zainspirowali mnie. Idzie mi się szybko, odcinki szlaku pokonuje zdecydowanie poniżej czasu wskazanego na tabliczkach, więc mam czas! Zaczynam niezdrową konsumpcję prosto z krzaka. Przecież od dwóch di leje, więc chyba wszelkie zanieczyszczenia z krzaków borówek spłukało, tak się pocieszam. Dawno nie jadłam tak dużych i soczystych owoców! Cały czas jednak posuwam się szlakiem w dół. Pogoda jakby troszkę się poprawia i nawet wychodzi przez moment słońce. Nabieram wigoru. Ruszam szybko przed siebie. W końcu n Halę szlak liczy 2  i1¾, więc nie ma się co ociągać.  Spotykam wkrótce dwie osoby idące w przeciwnym kierunku. „Cześć”-„Cześć”  pozdrawiamy się krótko.
Na Halę Łabowską
Szlak na Łabowską jest monotonny, niewiele w nim podejść i zejść. Ciągnie się przez to niemiłosiernie, zwłaszcza, ze widokowych punktów także jest niewiele, a w taką pogodę jak dziś – w zasadzie ich nie ma. Na około 15 minut przed schroniskiem zaczyna padać. Robi się naprawdę nieprzyjemnie. Chmury schodzą nisko i zaczynają przelewać się przez góry. Jest ciemno, mgliście i pada coraz mocniej. Wydaje mi się , że wkrótce dotrę do schronisko więc nie zakładam dodatkowej peleryny ani nie rozkładam parasola. Zanim dojdę do budynku moja kurtka w miejscu gdzie styka się z plecakiem – przecieka. Brr.
W schronisku jest ciemno i zimno. Nie pali się ogień w kominku. Schronisko nie jest zelektryfikowane. Całe szczęście, ktoś jednak jest w kuchni, więc zamawiam od razu gorącą herbatę i placki ziemniaczane. Na te drugie muszę poczekać ok 20 minut. Nie szkodzi, nigdzie mi się nie spieszy. Na zewnątrz regularnie leje. Woda bije o dach schroniska i spływa wdzięcznymi strugami na ziemię.
Sama przed sobą nie przyznaję się, że nieźle wtopiłam, bo na dół mam w najlepszej wersji 2 i pół godziny drogi. Szlaku nie znam, a patrząc po mapie raczej do wygodnych nie należy. Żółty szlak do Muszyny, z którego będę odbijać na jakąś bliżej nieokreśloną drogę prowadzącą do wsi. Nieokreśloną - to będzie dla mnie myśl przewodnia na najbliższe godziny.
Na razie jednak siedzę w schronisku na Hali Łabowskiej. Zamiast gorącej szarlotki trą się ziemniaki na moje placki ziemniaczane. Słyszę cały proces przygotowywania, a przy stoliku, na którym stoi moja gorąca herbata siedzi mały pies. Mam towarzystwo.
„We wtorek w schronisku po sezonie” zaczyna po głowie tłuc się stara górska piosenka. I też tych gór i tego deszczu mam dość.
Nagle w przedsionku schroniska robi się gwar i ruch. I do sali wchodzi grupa przemoczonych plecakowców. Prawdziwi turyści - myślę z entuzjazmem! Prawie. To międzynarodowa grupa młodzieży katolickiej, zbijająca czas w górach przed spotkanie z papieżem. Wszyscy rzucają się do gniazdek elektrycznych z ładowarkami. Szukają zasięgu biegając po jadalni z komórkami nad głową. Znak czasu. Śmieję się w duchu; ani prądu ani zasięgu tu nie uświadczycie. Pozostaje wam kontakt duchowy.
Zaczynam się spieszyć. Z solidnej porcji lekko przypalonych placków zjadam połowę. Częstuje pieska, ale nie jest zainteresowany. Za oknem pada jakby mniej , za to mgła gęstnieje i robi się ciemno i ponuro. Przede mną solidny kawał drogi w dół.
Szybko pakuje się, ubieram wszystko co mam ze sobą i ruszam. Zimne i wilgotne powietrze przenika wilgotne ciuchy zanim na dobre opuszczę przedsionek schroniska. Podchodzę do wiaty turystycznej, ostatni rzut oka na schronisko i szybko w dół.
Z hali, na której położone jest schronisko, wchodzę w przysłowiowy czarny las. Mokre, czarne pnie drzew między którymi snują się zimne mgły. Sceneria jak z horroru. I pusto. Po 20 minutach naprzeciw mnie na ścieżce pojawia się malutki beżowy piesek a za nim rodzina z trójką małych dziewczynek. Pytają czy daleko jeszcze do schroniska. Mogę przekazać im dobrą wiadomość, że nie. Widać, ze tego spaceru mają już dość.
Wkrótce żółty szlak zaczyna gwałtownie opadać. Idę wąską ścieżką między bukami. Jest mokro i bardzo ślisko. Jedyny pozytyw , że szybko tracę wysokość i przestają towarzyszyć mi te zimne mgły. W końcu wychodzę z lasu na polanę, totalnie mokrą, którą przemierzam po leżących pod nogami suchych pniach drzew. Chcę jak najszybciej zejść do Wierchomli. Niestety, odchodzący tu szlak rowerowy nie jest oznaczony na mojej mapie , a i kierunek w którym biegnie jakoś nie pasuje do mojej koncepcji powrotu.

Wracam na żółty szlak, który strasznie długo i daleko wyprowadza mnie … w pole. Tutaj pozostaje mi górska intuicja. Skończył się szlak, skończyły się oznaczenia. Zaczęły się drogi między polami, która wiodą raz w jedną raz w drugą stronę. W końcu decyduje się na gminny szlak turystyczny, który wydłuży drogę niemiłosiernie, ale doprowadzi mnie do Wierchomli Wielkiej. Nie ukrywam, że nie straciłam ducha i nadziei tylko dzięki dwóm chłopakom, pastuszkom powinnam powiedzieć, którzy na motorach crossowych zaganiali na hali nad wioską owce ;-)
 
Gdy schodzę do wsi pogoda się poprawia , chmury się podnoszą. Jest naprawdę późno, byłam w trasie bitych 7 godzin. Z kominów góralskich chat snują się dymy, pachnie palonym drewnem, trawą i wilgocią. Karkołomne zejście rozmokłą, błotnistą, śliską drogą do wsi cudem udało mi się ukończyć na dwóch nogach, a nie tyłku, pod budynkiem cerkwi-kościoła. Może powinnam się pomodlić za szczęśliwy powrót ?


 
Jestem skonana do tego stopnia, że powrót asfaltówką do Wierchomli Małej jawi mi się jak droga katorżnika. Mój honor turysty ocalił … rozkład jazdy; następny bus miał przyjechać za 50 minut. 

No w tym czasie dojdę do hotelu. I nie zmarznę, bo przecież jestem zupełnie mokra.

Brak komentarzy: