I nadszedł dzień
naszej ostatniej wycieczki po Andaluzji. Zaplanowaliśmy sobie wyjazd do
Gibraltaru. Gibraltar to angielska enklawa w Hiszpanii . Jedziemy
oczywiście autostradą A7 , a potem AP7, co powoduje, że to 60 km
mija błyskawicznie. Płacimy za odcinek (maj 2013r ) 2,75 EURO. Po drodze
kilka razy mijamy reklamę z informacją o możliwości zakupu biletu
na prom do Tangeru. Powiało Marokiem. Kierujemy się cały czas na
Algaciras. Nigdzie po drodze nie ma kierunkowskazu Gibraltar. W
zasadzie ta nazwa pojawia się dopiero po zjechaniu z autostrady A7 w
boczną drogę w kierunku miejscowości Line. Skała cały czas
bieleje przed nami. Tak na prawdę nie wiemy jak daleko od niej jesteśmy.
Wypożyczonym samochodem nie możemy przekroczyć granicy między
Hiszpanią a Wielką Brytanią, więc decydujemy się zostawić
samochód na parkingu przy marinie. Okazało się, że to dobry
pomysł. Za postój całodniowy zapłaciliśmy 5 EURO, a do przejścia
granicznego było może z 500 metrów. Przechodzimy przez przejście
okazując paszporty. Witają nas mili urzędnicy i oferują darmową
mapę Gibraltaru. Pytam jak długo wchodzi się na górę. Pani
śmieje się serdecznie ‘Długo’ oznajmia. Wiemy już, że skorzystamy
z wjazdu kolejką linową na górę. Kawałek dalej , za przystankiem miejskiego
,piętrowego jak to w Wielkiej Brytanii , autobusu przemili kierowcy busów oferują
zwiedzanie skały z 4 przystankami w półtorej godziny. Fajnie,
tylko nie do końca jesteśmy pewni, czy ta przyjemność u nich to
115 czy 50! EURO. Rzut oka na mapę z informacją, że długość
tego półwyspu to 4 km , więc nie ma o czym mówić – idziemy
pieszo. Dziękujemy grzecznie
I już Gibraltar
nas wita. Maszerujemy dzielnie przez … pas startowy. Na moment
kiedy samoloty lądują lub startują drogę po prostu się zamyka.
Tego nie widzieliśmy, za to gdy byliśmy na szczycie skały lądowały dwa
samoloty – pasażerski Boening i wojskowa CASA.
Za lotniskiem
wchodzimy na ruchliwe miejskie ulice , by po chwili tunelem przejść na
gwarny plac z kawiarniami i restauracjami, a za nimi już Main
Street, główna ulica, która przecina cały Gibraltar , a nas
doprowadzi w pobliże kolejki linowej na górę. Wjazd kosztuje 12
EURO. Chwile czekamy i wagonik z 8 osobami i obsługą rusza na górę.
Widok piękny na miasto i redę, z całą gamą statków. Gdy wagonik
dojeżdża do górnej stacji w okienku, tuż przed własnym nosem
widzę siedzące sobie na barierce 2 makkaki. Wysiadamy, czekamy aż
wagonik odjedzie . Chcę sobie zrobić z nimi zdjęcie, staje przy
barierce na peronie po przeciwnej stronie niż makaki i nagle jeden z nich jednym susem znajduje się obok mnie
Uciekam w popłochu. Ale one nie są zainteresowane turystami.
Spotykamy małpki co kawałek. Są tutaj dokarmiane i nie robią nic
złego turystom. No ...prawie :)
Wchodzimy na taras
i zachwycamy się widokami na Afrykę, na Morze Śródziemne, na
miasto, na lotnisko. Robimy dużo zdjęć i panoram. Zwłaszcza ze
skałą w tle. Na górze stoi duży przeszklony budynek z kawiarnią
. Jak w takim miejscu nie usiąść na kawę i ciastko ? Jesteśmy
trochę głodni , a czeka nas zejście – kilka kilometrów w dół.
Tak nam się wydaje Droga nie jest
w dół, trochę kluczy i dwa razy podchodziliśmy kilkadziesiąt
metrów. Na Gibraltarze jest wiele obiektów wojskowych, bunkrów,
koszar, jaskinie i ruiny arabskiego pałacu. Od razu uprzedzam
większość tych miejsc jest dodatkowo płatna, ale część można
zwiedzić za darmo. Np. obok wielkiej armaty, do której
podchodziliśmy stromo pod górę jest wytyczona niebezpieczna
ścieżka, którą można przejść na południową stronę góry i
zejść kamiennymi schodkami na plażę. Spróbowałam,
poślizgnęłam się dwa razy na wygładzonych kamieniach i nie było
przyjemnie.
Odwiedziliśmy
wszystkie punkty, w niektórych spotykaliśmy busy z leniwymi
turystami. Przy jaskini St.Michael siedziało spore stadko makaków.
Małe i duże zwierzaki były wszędzie, gdzie im było wygodnie –
na dachu restauracyjki, w sklepie z pamiątkami, na ulicy przy kołach
taksówek. Jedna z nich, sympatyczny acz duży przywódca stada nagle
skoczył Jarkowi na plecy i zanim cokolwiek zrobiliśmy wyciągnął
z kieszonki plecaka … chusteczki higieniczne. Zrobiło się
zbiegowisko i turyści, każdy w swoim języku, dawali nam rady jak
te chusteczki odebrać. Patrząc na zęby małpy rozszarpującej
paczkę nie miałam najmniejszej ochoty na konfrontacje. Co innego,
gdyby ukradła paszport , ale chusteczki? Litości
Ruszamy dalej w dół. Mija nas busik , a na jego
bocznym lusterku siedzi małpa, ewidentnie zaprzyjaźniona z kierowcą. Gdy
nas minęli , małpa zmieniła miejsce, z lusterka przeniosła się na
dach busa i tak sobie jechała siedząc na dachu , z nonszalancko
opuszczoną nogą na boczną szybę auta.
Doszliśmy do
koszar z czasów drugiej wojny światowej. Przed nimi stoi ogromna
armata malowniczo wycelowana w... wieżowce miasta. Robi serię zdjęć
z armatą i z podchodzącą do lądowania CASĄ. Między załomami murów widzę ... boisko piłkarskie. Tu każdy skrawek miejsca jest wykorzystany. Zmęczenie i upał
dają nam się we znaki. Pospiesznie schodzimy na dół, wąskimi uliczkami, między postawionymi jedna nad drugą kamienicami, w chłód
wąskich uliczek. Na pamiątkę kupujemy, oczywiście, magnes na lodówkę i
wracamy do samochodu. Ruch w mieście jest duży, ale na autostradzie
spokój. Jest 16. gdy ruszamy w drogę powrotną. Tym razem wybieramy
A7, malowniczo wijąca się drogę wzdłuż wybrzeża. Okazuje się,
ze jest krótsza od płatnej autostrady , a ruch gęstnieje dopiero
od Estepony, jednego z kurortów Costa del Sol.
Po drodze mijamy
dużo osiedli złożonych z równych domów. Miejscami wygląda to ,
jakby postawiono całe miasto od zera. Są też nieukończone
osiedla, straszące pustymi oknami . Po powrocie do hotelu zajrzałam
do podarowanego nam na wstępie przez recepcjonistkę lokalnego
tygodnika angielskojęzycznego. Był tam artykuł o problemach po
bumie budowlanym. A więc to co widzieliśmy na wybrzeżu to obraz
hiszpańskiego kryzysu.
Gdybym miała
polecać miejsce na wakacje na Costa del Sol to właśnie okolice za
Esteponą ; wydają się jeszcze naturalne i niezabetonowane. Plaże
na Costa del Sol są wąskie, częściowo piaszczyste, ale zejścia
do morza często są kamieniste. Szybko wracamy do Costa del Sol
Miraflores i naszego hotelu.
Idziemy na spacer
brzegiem morza do odkrytej niedawno na plaży restauracji. Tym razem
zamawiamy jednak paellę mix - owoce morza i drób. Czekamy na nią
sącząc piwo na tarasie nad morzem. Nie dziwimy się już, że tutaj
życie płynie wolniej, nie sposób się spieszyć w takich
okolicznościach. Obok troje Anglików robi zakupy u obnośnego
sprzedawcy. Chłopak, prawdopodobnie z Algierii, siedzi na murku obok
ich stolika, zmniejsza bransoletki przy zegarkach i przymierza im na
ręce. Nikt się nie spieszy i nie irytuje. Danie pachnie cudownie!
Smakuje tak jak pachnie. Kocham kuchnie śródziemnomorską !
Gdy już zjemy i
dopijamy drinki przysiada się do nas Angielka. Nie ukrywa
tego, że sobie już wtpiła, przeprasza kelnera za to wtargnięcie, ale
szuka towarzystwa. Chwile opowiada nam o sobie, podpytuję ją trochę
co tutaj robi i dlaczego tutaj. Stwierdziła, że co za różnica w
jakim kraju prowadzi się biznes? W Anglii za duże podatki i
okropna pogoda No cóż, co do
pogody to jesteśmy zgodni, u nas też się przecież nie ma czym
zachwycać tej wiosny - śnieg do końca kwietnia ;-) [za to po powrocie doceniliśmy to, że w Polsce jest
tak zielono ]. Żegnamy się zanim
postawi nam kolejnego drinka.
Idziemy plażą z
powrotem. Kupujemy po drodze do hotelu butelkę winą oraz szynkę
jamon Iberico i oliwki. Zasiadamy na tarasie, delektując się
widokiem morza w wieczornym słońcu oraz smakami
Hiszpanii . Nasz wyjazd
dobiega końca, następną noc spędzimy na lotnisku w oczekiwaniu na
wczesnoporanny samolot do Wrocławia. Ale najpierw czeka nas
cały dzień na plaży , w końcu jestesmy na Costa del Sol !
2 komentarze:
W Lopburi w Tajlandii w centrum miasta znajdują się ruiny świątyni, gdzie żyją makaki, które oczywiście są już tak oswojone, że swobodnie biegają po okolicy, nic sobie nie robiąc z ruchliwego skrzyżowania i kolejki przejeżdżającej obok. Wszystkie okna w okolicy są zakratowane, bo małpy wchodzą do mieszkań. Ludzie je dokarmiają (tutaj np. zdjęcie z dowozu mleka w kartonach: http://kre-akcja.blogspot.com/2013/12/kre-akcja-na-wakacjach.html), a raz do roku organizują im ucztę - byliśmy tam parę dni po tym święcie. Ciekawostka turystyczna, choć nasza pilotka opowiadała, że nie lubi tego miejsca, bo często potem musi z turystami jechać do szpitala.
Z ciekawością czekam na kolejne Twoje opisy :)
Inspirujące :) Azja jest na razie w sferze moich marzeń, powoli przechodzi do planów.
Na Gibraltarze makaki nie gryzą, ale kradną; masz wrażenie że śpią, a one robią nagły zwrot , skok i Twój stan posiadania się zmienia. Pozdrawiam :)
Prześlij komentarz